Close

Mototargi po polsku, czyli „aut nie pokazujemy”

Byłem na salonach samochodowych w Genewie, we Frankfurcie, w Paryżu, a nawet w Los Angeles i Tokio. W miniony weekend uzupełniłem tę listę o… Nadarzyn, gdzie odbywało się Warsaw Moto Show. I wyszedłem stamtąd z bardzo mieszanymi uczuciami.

Nie odbywają się u nas wyścigi Formuły 1, nie mamy NASCAR ani WTTC, Rajd Polski wypadł z kalendarza WRC, a centrów treningowych czy torów, na których za drobną opłatą można poćwiczyć albo po prostu poszaleć w bezpiecznych warunkach jest jak na lekarstwo. Innymi słowy: 38-milionowy kraj należący do Unii Europejskiej, którego mieszkańcy uwielbiają samochody i mają ich już ca 15 mln, jest… motoryzacyjną pustynią. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że w takich warunkach każda branżowa impreza jest na wagę złota. Nawet taka, jak Warsaw Moto Show, czyli targi, które obywały się w dniach 27-29 października w centrum Ptak Expo w podwarszawskim Nadarzynie.

Szacunek dla organizatorów, sponsorów i partnerów imprezy za sam fakt, że im się chciało i stanęli na rzęsach żeby w jednym miejscu zgromadzić kilkaset samochodów. Szczególnie, że były wśród nich modele, które specjalnie z tej okazji trzeba było ściągać z zagranicy. Bardzo rzadko występujące w przyrodzie, albo po prostu tak nowe, że dosłownie sekundę temu ujrzały światło dzienne i ich produkcja jeszcze nie zdążyła ruszyć pełną parą. Oprócz tego wystawiało się sporo lokalnych firm zajmujących się tuningiem, wynajmem czy detailingiem, była strefa dla fanów rajdów, motocrossu i kamperów, spotkania z gwiazdami oraz sporo atrakcji. Jak choćby Hooverbike Raptor, czyli połączenie motocykla z helikopterem, wzorowane na skuterze z „Gwiezdnych Wojen”. Co prawda nie latał, ale można było go pomacać, a nawet na nim posiedzieć. A to już coś.

“Autobus? Dawajcie go tu! Musimy wypełnić czymś halę. O, tę ciężarówkę też wstawiamy!”

Wszystko to jasno dowodzi, że organizatorzy potraktowali zadanie poważnie. Niestety, znacznie mniej poważnie podeszli do tematu niektórzy wystawcy. Głównie ci reprezentujący segment premium. Ich stoiska zdawały się wysyłać sygnał do zwiedzających: „To są samochody dla wybranych”. W kramie zorganizowanym przed jednego z dealerów BMW wszystkie modele stały ściśnięte jak na placu przed fabryką, otoczone taśmami, a jedno jedyne wejście do tego przybytku „premiowatości”, luksusu i splendoru obstawione było lepiej niż frontowe drzwi do Białego Domu.

Lepiej było w Audi (markę również reprezentował jeden z mazowieckich dealerów). Tu zamiast taśmy były szyby, a za nimi balony dla dzieci, uśmiechnięte hostessy oraz sporo fajnych aut. Tyle, że pozamykanych na cztery spusty. I wyjących przeraźliwie co chwilę – w ten sposób reagowały na próby sforsowana drzwi poprzez pociągnięcie klamką. Niemniej i tak nie czułem się tu źle widziany i nawet – choć ubrany byłem w spodnie i buty sugerujące, że wygrzebałem je ze śmietnika – zapytano mnie, czy potrzebuję jakiejś pomocy. Z drugiej strony, niewykluczone, że chodziło o pomoc we wskazaniu mi wyjścia…

A teraz Maserati! Miło byłoby sobie raz w życiu usiąść w takim Quattroporte, prawda? Choćby na tylnej kanapie. Na środkowym miejscu. Albo chociaż otworzyć maskę w GranTurismo i zwyczajnie pogapić się na zbiorniczek płynu hamulcowego. Przykro mi bardzo, ale na Warsaw Moto Show było to wykluczone. Stoisko Maserati wyglądało tak, że brakowało na nim już tylko tabliczki „Nie dotykać, nie patrzeć, nie pytać”.

Oto idealny przykład tego, jak nie powinny wyglądać stoiska na targach. Ciekawe, czy auta w salonie dealer pozwala oglądać tylko przez szybę…

Jeżeli ktoś mimo wszystko uparł się, że przyszedł na targi popatrzeć to mógł się przenieść do firmy Java Car Design, albo na stoisko magazynu Playboy. Tyle, że tam samochody odgrywały siódmoplanową rolę. Na planie pierwszym, drugim, trzecim, a także czwartym, piątym i szóstym były dziewczyny. Wyglądające tak, jakby za pięć minut miały się tu rozpoczynać targi Eroticon edycja 69. Szczerze? Lubię kobiety przy samochodach i nierzadko mam dylemat co jest piękniejsze. Tyle, że jestem przyzwyczajony do ładnych, eleganckich, estetycznych, subtelnych połączeń, a nie do wielkiej gołej (sami wiecie czego) wygniatającej maskę jakiegoś Lamborghini. Jakbym był właścicielem Lambo to autentycznie sprzedałbym je zaraz po wyjściu z hali targowej.

Na szczęście były też marki, które stanęły na wysokości zadania i pokazały, że to one są tu dla zwiedzających, a nie zwiedzający dla nich. Co więcej, przygotowały swoje stoiska w naprawdę dobrym stylu. Widać było, że się przyłożyły. Bardzo pozytywnie zaskoczył mnie Volkswagen, który pokazał sporo aut, a dodatkowo nie przeszkadzało mu, że ludzie wsiadali, wysiadali, macali, pukali, dopytywali etc. Mniej otwarty był Mercedes, ale za to miał ciekawie urządzone stoisko i naprawdę kilka nietypowych samochodów, m.in. klasę G przerobioną na kampera. I to takiego, który zdolny byłby wjechać o własnych kołach na Mont Blanc.

Kia podeszła do tematu nieco inaczej. Zamiast – jak inne marki – pokazywać większość czy całą oferowaną w Polsce gamę, Koreańczycy wystawili tylko dwa modele, za to premierowe i w dużej ilości: do dyspozycji zwiedzających były cztery Stingery i sześć Stoniców („do dyspozycji” oznacza w tym wypadku, że wszystkie auta były otwarte, można było w nich posiedzieć, zajrzeć do ich bagażników i pod maski). Dzięki temu nie tworzyły się do nich kolejki, nie było przepychanek, każdy mógł swobodnie i do woli poznawać auta, nie czując na karku oddechu innych zwiedzających, którzy przecież też chcą się dopchać. Usłyszałem nawet fajny komentarz jednej z par: „Patrz, zastanawialiśmy się w jakim kolorze najładniejszy byłby Stonic, a oni wystawili tu niemal wszystkie. I do każdego można wsiąść!”.

Stingera można było macać do woli. I zwiedzający chętnie korzystali z tej możliwości

Generalnie dało się odczuć, że auta Kii są dla wszystkich – nie tylko dla tych, którzy chcą kupić auto, ale także dla tych, którzy po prostu interesują się motoryzacją i przyszli tu podziwiać obiekty swoich westchnień. A przecież właśnie w tym celu stworzono targi i salony motoryzacyjne – dla fanów, którzy chcą zobaczyć auta na żywo, dotknąć ich, bliżej je poznać i zweryfikować rzeczywistość z tym, co widzieli do tej pory tylko na zdjęciach. Szkoda, że w Nadarzynie wiele marek nie dało im na to szansy. Szkoda, że tak wielu producentów czy dealerów nadal uważa, że samochód w Polsce to dobro tak luksusowe, że należy je trzymać pod kluczem…

PS: Kia zapunktowała jeszcze jednym: hostessy przy jej autach były takie, jak lubię: ładne w zupełnie niewyzywający sposób. Subtelne, elegancko ubrane, uśmiechnięte, naturalne. Mniam!

Powiązane artykuły

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zgoda na przetwarzanie danych osobowych

Zgoda marketingowa