W tym roku Mikołaj odwiedził nie tylko moje dzieci, ale także mnie osobiście. Z wielkiego wora wyciągnął Stingera, wręczył mi kluczyk do niego i powiedział krótko: „Jedziemy”. – Jak to jedzieMY? – zapytałem nieco zdezorientowany. – Chyba nie wierzysz w to, że na dachu Twojej chałupy czekają na mnie jakieś głupie sanie z reniferami? – odpowiedział gramoląc się na fotel pasażera.
Grudzień 5, 2017
Udostępnij
Spis treści:
Mogłem dyskutować, spierać się, dopytywać, grzecznie prosić, a nawet grozić, że podpalę mu brodę jeżeli natychmiast nie wysiądzie, ale szybko doszedłem do wniosku, że to nic nie da. Poza tym tak długo czekałem na możliwość przejechania się Stingerem, że postanowiłem nie tracić ani sekundy więcej. Wsiadłem więc szybciutko za kierownicę i… O święty czerwony! Ile tu miejsca! Jako, że auto ma wysokość elfa (raptem 140 cm) zaś ja renifera stojącego na tylnych łapach, byłem psychicznie przygotowany na siedzenie z głową wbitą w podsufitkę. A tu zaskoczenie – doskonale wyprofilowany fotel nisko się opuszcza, daleko odsuwa, można regulować długość jego siedziska, kierownica ma szeroki zakres regulacji, zaś podłokietniki faktycznie służą do opierania na nich łokci, a nie – jak bywa to w niektórych autach – do ich obijania. W sumie, jeżeli chodzi o ergonomię miejsca kierowcy to z czystym sumieniem daję 6 z minusem. Z minusem bo zabrakło mi tylko jednego: ciut lepszego podparcia dla moich długaśnych ud. Gdy powiedziałem o tym głośno, mój współpasażer chrząknął w taki sposób, że nie można było odczytać tego inaczej niż: „Syneczku, jeszcze raz przesuń ten fotel choćby o milimetr to zamienimy się miejscami”.
By temu zapobiec szybko zacząłem komplementować czytelność zegarów, łatwość obsługi urządzeń pokładowych i bardzo, naprawdę bardzo solidnie wykonanie. Wszystko zostało świetnie spasowane (w szczeliny między deską rozdzielczą a drzwiami trudno wetknąć włosa), całość porządnie poskręcano i w większości wykonano ze skóry, aluminium i miękkich, przyjemnych w dotyku materiałów. Twardy plastik znajdziecie tylko poniżej łydek, czyli tam, gdzie i tak nikomu on nie przeszkadza i gdzie go nie widać. No dobra, na upartego – kieszenie w bocznych drzwiach można było wyłożyć jakimś miękkim filcem. Z kolei półeczka do indukcyjnego ładowana telefonu jest za krótka o jakieś 2 cm, przez co większe komórki nie leżą na niej płasko. Gdy śmiałem to zauważyć, Mikołaj stwierdził, że za rok rozwiąże mój problem przynosząc mi w prezencie Nokię 3310… Następnie przypomniał mi, że na pokładzie są też dwa gniazda USB oraz „przycisk Start/Stop przy kierownicy, który wypadałoby w końcu wcisnąć jeżeli mamy dojechać do Łodzi (to tam kazał się zawieźć) przed Wielkanocą”.
No więc wcisnąłem go i… Co??? To nie jest osławione V6 i 370 koni, którym wszyscy jarają się jak nastolatka plakatem Justina Bibera??? Diesel???????? W tym momencie twarz mojego współpasażera przybrała kolor jego kubraczka. Białka oczu też. Czułem, że za sekundę jego but wyśle mnie w okolice koła podbiegunowego. Musiałem szybko coś zrobić, więc wypaliłem bez zastanowienia: „To fantastycznie! Uwielbiam diesle! Mało palą, mają dużo niutonometrów i…”. Nic więcej nie byłem w stanie wymyślić więc po prostu ruszyłem. W głębi duszy czułem się jednak trochę zawiedziony. Jak dziecko, które w liście wysłanym do Mikołaja prosi o żywego pieska, a 6 grudnia rano przy łóżku znajduje Świeżaka z Biedronki…
Ale jako, że – jak mówi mądre powiedzenie – darowanemu reniferowi nie zagląda się w zęby, to postanowiłem nie marudzić tylko cieszyć się z tego, że w ogóle dane mi będzie spędzić z tym autem cały weekend. Wiele o nim słyszałem, jeszcze więcej czytałem. Jedni porównują go z Volkswagenem Arteonem, niektórzy z BMW 4 GranCoupe, inni z Giulią Alfy Romeo. Ale w rzeczywistości Stinger wyrwał się wszystkim schematom. Kia stworzyła coś zupełnie nowego: auto z pogranicza segmentów D i E o nietuzinkowej urodzie i w niespotykanym rozmiarze (dokładnie pomiędzy BMW serii 4 a 5 lub Audi A5 Sportback i A7). Sami przyznacie, że w dzisiejszych czasach większość nowych samochodów jest bardzo do siebie podobna. Insignia z daleka do złudzenia przypomina Mondeo, a Passat i Talisman są narysowane praktycznie identycznie (patrząc z boku). Natomiast Stingera nie da się pomylić z żadnym popularnym autem. Szeroka i długa maska z charakterystycznymi „skrzelami”, napompowane błotniki, przysadzisty ale lekko narysowany tył, linia coupe, grill w stylu „nosa tygrysa” z nawiązującą do niego górną linią szyby czołowej, kształt przednich reflektorów i tylnych lamp – to naprawdę zupełnie inny samochód niż wszystko, czym dotychczas jeździłem. A z pozycji kierowcy sprawia wrażenie jeszcze bardziej potężnego niż z zewnątrz. Prowadziłem, patrzyłem na maskę przede mną i tak sobie myślałem, że spokojnie zmieściłoby się pod nią czterolitrowe V8, a ja muszę jechać jakimś czterocylindrowym dieslem 2,2 o mocy 200 koni… I wtedy usłyszałem: „Chłopie, moja broda rośnie szybciej niż Ty jedziesz”. To odezwał się Pan empatyczny.
Ale faktycznie, zamyślony toczyłem się prawym pasem autostrady jakieś 100 km/h. Było cicho, przyjemnie, wręcz relaksująco. I bardzo komfortowo. Przyspieszyłem do przepisowych 140 km/h i absolutnie nic się nie zmieniło. Dzięki ośmiobiegowemu automatowi wskazówka obrotomierza ledwo ocierała się o cyfrę 2. Owszem, podczas mocniejszego przyspieszania słychać było, że pod maską pracował diesel ale ma on miękki, zupełnie niedrażniący dźwięk. Natomiast przy stałej prędkości do wnętrza nie docierały praktycznie żadne odgłosy. Osiągi? Nie sądzę żeby ktoś narzekał na 7,6 sekundy do setki i maksymalne 230 km/h. Nawet przy autostradowych prędkościach auto żwawo reaguje na każde dodanie gazu, w czym swoją zasługę ma oczywiście wysoki moment obrotowy – aż 440 Nm (raptem 70 mniej niż w V6, choć w dużo węższym zakresie).
Jednak to, czym Stinger najbardziej mnie zaskoczył jest zawieszenie, układ kierowniczy i napęd na cztery koła. Powiem krótko: wyraźnie czuć, że pracę nad nimi nadzorował sam Albert Biermann – człowiek, który przez kilkanaście lat dbał o to, jak jeżdżą auta BMW. Efekt jest taki, że Stinger prowadzi się jak… BMW. Bezpośrednio, pewnie, stabilnie. I daje przy tym mnóstwo przyjemności. Tak dużo, że w okolicach zjazdu na Sochaczew mój czerwony współpasażer miał już dosyć odgłosów zadowolenia wydobywających się z moich ust, kazał mi zjechać na parking i powiedział krótko: „Zamieniamy się”. Włączył tryb sport i podpierając się immunitetem dyplomatycznym, dojechał do Łodzi mniej więcej w 2,5 minuty przyprawiając mnie najpierw o palpitacje serca, a następnie o mdłości. Osiwiałem w ciągu tych pięciu minut bardziej niż on. Gdy wysiadał, ja odetchnąłem głośno z wyraźną ulgą. Popatrzył na mnie i pierwszy raz szczerze się uśmiechnął. „Zasłużyłeś na V6” – powiedział. Nie zdążyłem zapytać co, gdzie, kiedy i jak bo szybko zatrzasnął drzwi i zniknął za rogiem. Mam nadzieję, że nie każe mi czekać do przyszłych Mikołajek…
Elektryk ma sens tylko wtedy, gdy ma się własny dom – taki argument często pada z ust osób, które mieszkają…
Ta strona korzysta z ciasteczek aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.ZgodaPolityka prywatności