Close

Fakty i mity na temat samochodów elektrycznych. Płonący elektryk

Gdyby media informowały nas o wszystkich pożarach samochodów, jakie miały miejsce każdego dnia w Polsce, to nie starczyłoby im czasu i miejsca na inne informacje. Ale nigdy nie zapomną wspomnieć o tym, że gdzieś raz na kwartał spłonęło auto elektryczne. Dlaczego? Bo to się klika. Podnosi emocje. Zapewnia wyświetlenia i komentarze. To po prostu – nomen omen – elektryzuje opinię publiczną. Co gorsza, zupełnie niepotrzebnie. Bo elektryki wcale nie płoną częściej niż inne samochody. Przeciwnie, ulegają pożarom znacznie rzadziej.

Pamiętacie, jak wiele lat temu popularne stawały się instalacje LPG do samochodów osobowych? Wówczas wiele osób i media podsycały informacje, że takie pojazdy nawet nie tyle łatwo się palą, co wręcz wybuchają. Doprowadziło to do tego, że np. zarządcy budynków zakazywali im wjazdu na parkingi podziemne. To jednak nie powstrzymało oszczędnych kierowców przed instalacją butli LPG w bagażnikach swoich aut. Ba! Z biegiem czasu nawet sami producenci zaczęli oferować niektóre ze swoich modeli z fabryczną instalacją gazową. A zakazy wjazdów na parkingi podziemne zniknęły. Bo okazało się, że LPG wcale nie wybucha, a auta z taką instalacją wcale nie płoną częściej, niż te napędzane wyłącznie benzyną, czy olejem napędowym.       

Dzisiaj podobną sytuację mamy z samochodami elektrycznymi. Media co jakiś czas donoszą o tym, że gdzieś spłonęło auto na prąd, okraszają to zdjęciami, a opinia publiczna wyciąga z tego wniosek, że elektryki są niebezpieczne. Tyle, że nawet twarda statystyka zdecydowanie przeczy takiej tezie.

Pożar elektryka. Czy to faktycznie takie częste?

W całym 2022 roku polska straż pożarna odnotowała 7 (słownie: siedem) pożarów samochodów elektrycznych oraz – uwaga – 8333 pożary aut spalinowych. Średnio paliły się aż 23 klasyczne auta dziennie, natomiast w przypadku elektryków jeden na 52 dni.

Oczywiście żeby poznać prawdziwą skalę zjawiska, należy policzyć liczbę pożarów na 100 tys. samochodów z danej grupy. Dokładnie zrobił to Bartłomiej Derski z portalu WysokieNapiecie.pl. I to nie tylko dla Polski, ale także innych krajów. Okazało się, że w I półroczu 2023 r. na 100 tys. elektryków w Polsce płonęły tylko 22, podczas gdy w grupie spalinówek – 27 na 100 tys. Rzeczywisty wniosek jest zatem taki, że elektryki palą się rzadziej niż auta benzynowe czy diesle. W statystykach ze Szwecji czy Norwegii ta różnica jest widoczna jeszcze bardziej. W tym pierwszym kraju w 2021 r. na 100 tys. elektryków płonęły 23, a spalinowych aż 55 – ponad dwukrotnie więcej.

Jak podkreśla WysokieNapiecie.pl pożary elektryków w Polsce są częstsze, bo dotyczą najstarszych modeli na prąd, najczęściej importowanych, o nieznanej do końca przeszłości. Wśród siedmiu BEV, które spłonęły w 2022 r. były dwa ponad 20-letnie Peugeoty 106 Electrique, Nissan Leaf pierwszej generacji i pierwsze Tesle S. Nie znaczy to oczywiście, że nowoczesne elektryki w ogóle nie ulegają pożarom. Takie sytuacje też mają miejsce, tyle że powody takich pożarów są zupełnie inne, niż powszechnie się uważa.

Jak pali się elektryk?

Od 2018 do połowy 2023 r. odnotowano w Polsce łącznie 17 pożarów samochodów elektrycznych. Za przyczynę jedynie dwóch z nich uznano baterię trakcyjną. W czterech przypadkach mieliśmy do czynienia z podpaleniem, zaś w 11 przyczyna była jeszcze inna – przypadkowe zaprószenie ognia przez samego użytkownika, źle wykonana naprawa, wadliwe urządzenie wpięte do gniazdka zapalniczki 12V bądź niesprawny akumulator, ale ten 12-voltowy, odpowiedzialny za działanie urządzeń pokładowych.

WysokieNapiecie.pl dokładnie przyjrzało się raportom z pożarów wszystkich siedmiu elektryków, jakie miały miejsce w Polsce w 2022 r. Tylko w jednym z nich paliła się bateria trakcyjna, zaś w pozostałych przypadkach podszybie, wnętrze, silnik, deska rozdzielcza, komora silnika itp. Co więcej, ze statystyk wynika, że tylko 20 proc. pożarów aut BEV się rozwija i doprowadza do całkowitego spalenia pojazdu. To też przeczy teoriom „znawców”, że jak już elektryk zajmie się ogniem, to jest pozamiatane i nie da się go w żaden sposób ugasić.

W rzeczywistości gaszenie, a raczej już chłodzenie baterii, auta elektrycznego, przebiega znacznie mniej spektakularnie niż nam się wydaje. A strażacy – jak widać na zdjęciu – podchodzą do tematu ze stoickim spokojem

Nie jest też prawdą, że auta elektryczne gasi się długimi godzinami, jak można wywnioskować z wielu doniesień medialnych. Przykład? W marcu zeszłego roku na Kaszubach spalił się Mercedes EQA, a media podały, że „płonął 21 godzin”. W rzeczywistości pożar ugaszono w kilkanaście minut, a potem – dla bezpieczeństwa i pewności – umieszczono wrak auta w specjalnym kontenerze zalanym wodą na kilkanaście godzin.

Jeszcze częściej media informują o płonących samochodach elektrycznych, sugerując że to one są przyczyną pożaru, podczas gdy jego rzeczywisty powód był zupełnie inny. Na przykład uczestniczyły w dużym pożarze wywołanym przez cysternę, albo zajęły się od auta spalinowego stojącego obok. Wystarczyło jednak, że ktoś zrobił zdjęcie pożaru, ktoś inny rozpoznał na nim elektryka i nośny artykuł z jeszcze bardziej nośnym tytułem już gotowy. Bartłomiej Derski w swoim obszernym raporcie przywołuje co najmniej kilka takich przypadków. Najgłośniejszy? Zatonięcie kontenerowca, który przewoził również samochody elektryczne. Co prawda zdecydowana większość samochodów na pokładzie była spalinowa, a do tej pory nie ustalono konkretnej przyczyny pożaru, ale media uznały, że to „musiała być wina jakiegoś elektryka”.

Akumulator jak twierdza

Producenci aut na prąd nie są głupcami. Ich inżynierowie raczej zdają sobie sprawę, że niewłaściwie zaprojektowana instalacja elektryczna o wysokim napięciu może wywołać pożar. Z kolei szefostwo i dział marketingu wiedzą, jak bardzo nie na rękę byłaby firmie sytuacja, gdyby media pokazały jej płonące samochody. Dlatego większość marek projektuje swoje auta tak, aby były jak najbezpieczniejsze także pod tym względem. 

Platforma E-GMP, na której budowane są najnowsze elektryki Kia (obecnie modele EV6 i EV9) została wykonana ze specjalnej, tłoczonej na gorąco ultrawytrzymałej stali. Akumulator umieszczono w „sejfie”, który w razie wypadku ma przejmować na siebie większość energii w ośmiu różnych punktach. Czyli nawet mocne uderzenie w jeden bok, rozłoży energię tak, że „sejf” przyjmie ją także po drugiej stronie, z przodu, z tyłu i na narożnikach. Do tego progi boczne wzmocniono wytłaczanym aluminium. Wszystko to ma maksymalnie chronić akumulator.

Ponadto bateria ma swoje bezpieczniki. Gdy dojdzie do poważniejszej kolizji, przepływ prądu zostaje w ułamku sekundy zatrzymany. Silniki i cała instalacja zostają odcięte od zasilania. Działa to na podobnej zasadzie, jak w naszych domach. Gdy pojawia się gdzieś zwarcie, „wywala” bezpiecznik, aby zapobiec pożarowi instalacji.

A to jeszcze nie koniec, bo elektryki mają też zaawansowane systemy zarządzania energią, które ciągle nadzorują parametry całej instalacji i akumulatorów. Dbają między innymi o to, aby baterie pracowały w odpowiedniej temperaturze, zarówno podczas jazdy, jak i ładowania. I nigdy nie dopuszczą do wzrostu temperatury, który mógłby być przyczyną pożaru.

Czy elektryki płoną?

Mówiąc krótko, tak. Ale – jak jasno dowodzą statystyki – rzadziej niż samochody spalinowe. Co więcej, jeżeli już dochodzi do pożaru auta na prąd, to rzadko ogień trawi całe auto, a jeszcze rzadziej wina tego pożaru leży po stronie akumulatora. 

Nie zmienia to faktu, że pożary elektryków są „widowiskowe” i „medialne”. Po pierwsze, mamy do czynienia z nową technologią, która w niektórych nadal budzi niechęć, a w niektórych obawy. Dlatego każdy pożar elektryka, choć w Polsce jest ich tylko kilka w skali roku, jest pokazywany w telewizji i serwisach internetowych, udostępniany w mediach społecznościowych i szeroko komentowany. Tymczasem pożary samochodów spalinowych są tak powszechne, że nikt nie zwraca na nie uwagi (może poza mediami lokalnymi).

Sytuację można trochę porównać do tej z… komarami i rekinami. Te pierwsze zabijają nawet milion osób rocznie, ale nikogo to nie obchodzi. Wystarczy jednak, że rekin odgryzie nogę surferowi u wybrzeży Kalifornii, a trąbi o tym cały świat.

Możemy spróbować zobrazować zjawisko jeszcze inaczej. Sami przyznajcie, ile razy w ogniu stanął wasz… smartfon? No właśnie, nigdy. A przecież codziennie go ładujecie, użytkujecie niemal bez przerwy, pewnie niejednokrotnie upadł, być może rozsypał się w drobny mak albo przynajmniej potłukł się ekran lub obudowa. A mimo to do wybuchu czy zapalenia się baterii litowo-jonowej (dokładnie takiej, jaką mają auta elektryczne) nigdy nie doszło. Statystycznie rzecz biorąc, do pożaru elektryka dochodzi tak samo często, jak do pożaru telefonu komórkowego. Prawdopodobieństwo, że to się wydarzy, wynosi jedynie 0,004 proc.

Szczerze mówiąc, potraktowałem temat „płonących elektryków” trochę po łebkach. Ale zrobiłem to celowo i z dwóch powodów. Po pierwsze, jako człowiek, który para się dziennikarstwem od 20 lat, chciałem zwrócić Waszą uwagę przede wszystkim na to, że warto patrzeć z dystansem na to, czym karmią Was media, głównie te społecznościowe. Bo w dzisiejszych czasach większość z nich po prostu szuka sensacji. To ona daje im kliknięcia, wyświetlenia, komentarze, a co za tym idzie – pieniądze. 

Po drugie, uważam, że Bartłomiej Derski z WysokieNapiecie.pl wykonał tak doskonałą robotę i poświęcił jej tyle czasu (kilka miesięcy zbierania materiałów), że jestem niegodzien butów mu czyścić. Koniecznie przeczytajcie materiał „Pożary samochodów elektrycznych. Dlaczego wybuchają i jak je gasić” jego autorstwa, bo to po prostu jeden z najlepszych i najbardziej rzetelnych materiałów w dziennikarstwie motoryzacyjnym, jaki kiedykolwiek powstał. Bogaty w fakty, opinie biegłych, strażaków i fachowców, statystyki, wyliczenia, przykłady. Chłodno, bez narzuconej z góry tezy. Po prostu obiektywnie.

Powiązane artykuły

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zgoda na przetwarzanie danych osobowych

Zgoda marketingowa